Malarstwo ciszy – rozmowa z Iwoną Trzcińską, artystką i miłośniczka braci mniejszych
Nikt już chyba nie wierzy, że sztuka może na trwałe zmienić świat. Mało kto ma poczucie świętej misji. Artyści są wszędzie, ale tak naprawdę poeci rozmawiają z poetami, a malarze z malarzami. A jednak ukryty sens rzeczy można w przybliżeniu odczytać dzięki dziełom sztuki właśnie, choćby wydawały się niezrozumiałe i milczące, więcej skrywały niż pokazywały…
Lingwistyczna ortodoksja mówi, że elementy znaczące, czyli stanowiące obraz akustyczny znaku – słowa, są arbitralne, ale w tajemniczy sposób nie działają w innej warstwie językowej. Obraz natomiast jest elementem znaczonym – mówiącym o tym, co wypowiadający/oglądający ma na myśli – i to stanowi o jego uniwersalnej czytelności.
ASP nie była twoimi pierwszymi studiami.
– Jestem inżynierem informatyki, skończyłam grafikę komputerową i aplikacje internetowe. Robię też wizualizacje. Zaczęłam późno. Po czterdziestce ukończyłam naukę.
A dlaczego informatyka?
– Grafika komputerowa mnie interesowała, a poza tym ze względów rodzinnych wybrałam kształcenie na miejscu. Nie było to proste, miałam długą przerwę w nauce, wiele rzeczy zapomniałam. Masę pracy musiałam wykonać, by ponownie wskoczyć w ryzy uczelniane. Po trzech latach z tytułem inżyniera zastanawiałam się, czy iść dalej na studia magisterskie, czy zrobić coś, czym się pasjonowałam, ale nigdy nie było albo możliwości, albo czasu, albo po prostu życie kierowało mną inaczej. I tak zdecydowałam się na dwuletnie studia malarskie we Wrocławiu.
Trafiłaś na ASP im. Eugeniusza Gepperta, pod skrzydła wyrazistej prof. Anny Marii Kramm.
– Myślę, że gdybym nie znalazła się w grupie Ani, nie skończyłabym tych studiów. Dała nam pozytywnego kopa, mnóstwo sił. Usłyszałam też słowa, które bolały, ale zawsze to było po coś. Nigdy nie mówiła: „to jest niedobre, bo nie”, pokazywała różne rozwiązania, zachęcała do przemyśleń. Czas obfitujący w rozwój własny, ale czuję niedosyt. Dwa lata, tylko w weekendy, to za mało. Gdybym mogła uczyć się dalej, zrobiłabym to, ale miałam życie tutaj.
Tryb pięcioletni też jest niewystarczający. Wiele się dzieje po zajęciach, niekończące się rozmowy otwierające kolejne drzwi w głowie, można tak bez końca…
– No właśnie. A ja wyjeżdżałam w sobotę rano, wracałam późno w niedzielę i w drodze do domu myślałam już o tym, co w nim, co na drugi dzień w pracy. Mąż mnie odbarczał, pomagał, ale i tak było ciężko. Teraz wszystko się jakoś logicznie ułożyło. Pracuję zawodowo do piętnastej, a potem mogę zajmować się tym co lubię. Stabilizacja finansowa daje mi komfort malowania, nic nie muszę. Tworzenie jest dla mnie odskocznią. Nie potrzebuję się w obrazach do kogoś dostrajać, bo z nich nie żyję, nie robię nic na zamówienie, nie muszę sprzedać.
Przywiązujesz się do obrazów?
– Tak, ciężko mi się z nimi rozstać. Lubię wiedzieć w czyje ręce trafiają. Kiedyś pewien pan opisał mi, że jest tancerzem, mieszka tu i tu, a obraz zawiśnie w tym miejscu. To było bardzo miłe.
Projektowałaś katalogi dla Galerii 33, co jeszcze robiłaś?
– Stworzyłam też stronę internetową Galerii, teraz z braku czasu trochę się odsunęłam. W Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym w Kaliszu prowadziłam wykłady z grafiki komputerowej. Była tam grupa, która miała zajęcia z fotografii. Z ich zdjęć robiłam katalogi. W ten sposób powstało kilka artystycznych, bardzo ciekawych projektów.
Grupa Ukryta, której jesteś członkinią, zrzesza koleżeństwo ze studiów. W tej chwili pokazujecie swoje dzieła na wystawie „Pejzaż po rekonstrukcji” w ostrowskiej Galerii Współczesnej.
– To nasza dziewiąta, wspólna wystawa.
A skąd pomysł na tę grupę, jaka była początkowa idea?
– Ania Kramm zaproponowała, byśmy te świetne relacje, które zrodziły się w pracowni, przenieśli na dalszą działalność. Poza tym w grupie siła, łatwiej wystawiać się wspólnie, zwłaszcza na początku, kiedy się nie ma znanego nazwiska. Pierwszą wystawę mieliśmy jeszcze na studiach, w Gliwicach, później już poszło. Czasami nie wystawiamy się wszyscy, ale zawsze większość.
A dlaczego „ukryta”?
– Na fb byliśmy ukrytą grupą, któregoś dnia Ania powiedziała: „Słuchajcie, to świetna nazwa” i tak już zostało.
Kojarzy mi się z undergroundem, cichociemnymi, szarymi eminencjami, ludźmi kierującymi z tylnego siedzenia…
– Różnie to ludzie interpretują. Ale tytuł pierwszej wystawy brzmiał „Wyjście”, więc w końcu ujawniliśmy się.
To ta wystawa w Gliwicach?
– Tak, zresztą nie dotarłam na nią, a ze mną katalogi, które projektowałam i drukowałam. Pociąg, na który czekałam, został odwołany z powodu wypadku na torach. Nerwy były ogromne, ale od tamtej pory staram się nieco inaczej przygotowywać na wernisaże, zawsze jestem ja i katalogi.
Nad czym teraz pracujesz?
– W nowopowstałym obiekcie w Ostrowie zawiśnie 50 moich grafik komputerowych pod szkłem. Inwestor niczego mi nie narzucił, ale muszę zgrać się z wnętrzem, które już zastałam, projektant nadał mu konkretny charakter, więc jest to dla mnie wyzwanie. Dzieje się. Ogrom pracy, nie mam przez to czasu na obrazy. Czasami śni mi się, że maluję, budzę się i myślę – kiedy ja to zrobię?
Twoje obrazy są bardzo oszczędne, niematerialne. Zastanawiam się z jakiego klucza dajesz im tytuły?
– Nie lubię ich nazywać. Natomiast czasami jest presja, zwłaszcza przed wystawami i trzeba płótno zatytułować.
Rozumiem, zastanawiam się, po co pisać: „Kobieta z krzesłem”, skoro widać, że właśnie z nim, do tego to krzesło nie ma żadnego znaczenia… Ale ludzie potrzebują nazywać, lepiej panują wtedy nad materią – tak im się wydaje.
– Cykle chętnie tytułuję. Dla mnie zresztą każdy mógłby się nazywać „Warstwa”, albo „Szczelina”.
Jak myślisz o swoich obrazach? Dla mnie są gęste, lepkie, jakbym weszła w jakąś maź i z trudem podnosiła stopy. Kłębowisko uczuć i emocji opisane dość monochromatycznym językiem…
– W moich obrazach są głównie emocje, ale na początku zawsze jest coś. Czasem widok na przykład. Uwielbiam odcienie starości, jakiś odpadający tynk. Jeżdżąc na studia notorycznie spóźniałam się na zajęcia, bo po drodze z dworca na uczelnię fotografowałam zapomniane, magiczne kamienice. Zrobiłam z tych spacerów po Wrocławiu cykl zdjęć z własną, niewielką ingerencją graficzną. Często do stworzenia obrazu impulsem jest również kolor.
No właśnie, to w nim są napięcia, bo formy w klasycznym pojęciu w twoich płótnach praktycznie nie ma.
– Sama nie wiem… lubię nieudziwnione, czyste formy. Czasami spotykam się z żartobliwym pytaniem: „To jest podkład dopiero? Namalujesz coś na tym jeszcze?” Ale usłyszałam również od osoby, która sama stwierdziła, że malarstwa nie rozumie: „Widzę tu odpływający żaglowiec”.
Dajesz więc klucz, którym widz ma sobie otworzyć dowolne drzwi. Opowiadasz fragment i…
– Ty dopowiadasz resztę, to interakcja między mną, a oglądającym.
Nie pytam o proces twórczy, sama tego pytania nie znoszę. Zatem, czy masz ustalony rytm, system malowania?
– Wygospodarowałam przestrzeń w domu na pracownię i choć jest nieduża, a światło mogłoby być lepsze, to jednak mój kosmos i bardzo go sobie cenię również z tego powodu, że mój akt twórczy jest ekspresyjno – bałaganiarski, w mieszkaniu więc było trudno. Maluję dość długo. Odchodzę od płótna, wracam, czasami po tygodniach. Gdybym miała większą pracownię na pewno na sztalugach stałyby różne prace, by móc podchodzić do dowolnej w czasie, który czuję, że jest odpowiedni.
Jaką techniką najchętniej malujesz?
– Zaczęłam od malowania olejami, potem przerzuciłam się na akryle – szybciej schną. Ale pojawiają się już patenty, które powodują szybsze schnięcie farb olejnych, bez pękania, więc być może wrócę do tej techniki, bardzo ją lubię, ten zapach, atmosferę…
Jakie plany?
– Chcę w przyszłym roku stworzyć cykl inspirowany tańcem współczesnym. Fascynuje mnie ekspresyjność, żywiołowość tańca, również to, że nie jest do końca przewidywalny. To działa na moje zmysły. Dalej jednak będą to przedstawienia niefiguratywne.
Nie żyjesz tylko sztuką, masz też inną miłość – trzy psy.
– To są dziewczyny: Dina, Tosia i Jagoda, adoptowane ze schroniska, z trudną przeszłością. Są członkami rodziny, wymagającymi, bo czy deszcz, czy śnieg, czy czujesz się dobrze, czy źle – trzeba wyjść na spacer. Nim się zadomowiły, czuwaliśmy, uspokajaliśmy, budowaliśmy zaufanie. To wymaga czasu i mnóstwa miłości. Wiąże się też z wyrzeczeniami. Nie możemy na przykład wybrać się gdzieś dalej bez nich. Próbowaliśmy psi hotel, czy nawet cudownych przyjaciół psiarzy, nie sprawdziło się, one zestresowane tęskniły, a ja cały czas myślałam co u nich. Postanowiliśmy więc urlopy spędzać wspólnie. Rodzina i sztuka – tak jest pięknie.
***
Oto artystka spójna – mówi, jest i tworzy w sposób tożsamy. To jak z podpisem. Każdy we wczesnej młodości go ćwiczył zapisując kolejne kartki papieru, próbując przekonać się tym samym, że stanowi jedność ze swym imieniem i nazwiskiem. Tak powstaje dzieło całościowe. Nie trzeba wielu słów, ważniejsza jest owa cisza, która głośno dźwięczy w obrazach. Jak pisał Izaak Babel: „Żadne żelazo nie wchodzi w serce z tak mrożącą siłą, jak w porę postawiona kropka”. To Iwona właśnie. ■
Magda KUCZMA
Artykuł opublikowany został w Kurierze Ostrowskim w dniu 17 lipca 2018r.